Soul Calibur Legends | Recenzja Wii

Ostrze duszy

Soul Edge wydany najpierw na automaty w kraju kwitnącej wiśni, odniósł komercyjny sukces. Przemianowany później na Soul Blade (w zależności od regionu) przeszła diametralne zmiany od pierwszej odsłony. Gracze do dziś dzień ciepło wspominają wydanego najpierw na PSX, nieco później na Dream Casta, utożsamiając go jako ikonę serii. Kolejne części, znów zostały na nowo nazwane tym razem Soul Calibur, wydawane już później na konsole Sony, oraz Microsoftu (na Xboxa wydano tylko do części II) cieszyły się sporą popularnością. Szczególnie III uznawana za najbliższą pierwowzorowi. W związku z tym, że niedługo na rynek trafi już VI część, postanowiłem Wam przybliżyć nieco inną odsłonę. Wydane na Nintendo Wii Soul Calibur Legends.

Zhańbiony miecz

Niełatwo to przyznać, ale odsłona, która zadebiutowała na konsole wielkiego N nie cieszyła się popularnością. Z bijatyki zamieniono ją coś na wzór action-adventure z dodatkiem hack’n’Slash’u.

Historia rozpoczyna się od wyboru jednej z sześciu postaci wstępujących w całym cyklu serii. Fabuła toczy się pomiędzy pierwszym Soul Edgem, a Soul Caliburem. Jako Siegfried (główny bohater) odnajdujemy słynny miecz, na statku Cervantesa (jedna z głównych postaci), następnie przenosimy się do Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, gdzie o to głowa państwa zleca nam skompletowanie pozostałych fragmentów przeklętego ostrza. Brzmi zagmatwanie? Owszem. To nie jedyny minus tej gry. Mimo zarysu fabuły, który przyjmijmy jest w miarę rozwinięty jak na „bijatykę chodzoną ” to sama rozrywka prosi o pomstę. Ewentualnie o samo ścięcie właśnie tymże mieczem.

Misje są nudne powtarzalne i polegają cały czas na tym samym schemacie. Przejdź z A do B siekając małe miniony, żeby trafić na większego, a później na bossa. Może trochę przesadzam, bo wiele hack’n’slash’ów na tym bazuje. Jednak w tym przypadku mamy do czynienia ciągle z tym samym rodzajem przeciwników przez całą grę. Gdyby zagadki coś nam utrudniały bądź wprowadzały coś nowego…

Kolejny minus całej produkcji to grafika. Zawszę będę bronił Nintendo Wii, w tej kwestii, ze względu na innowacyjność w rozgrywce, ale nie tym razem. Tu nie ma innowacyjności, nie ma też grafiki. Jest podstarzała nawet patrząc przez pryzmat tamtej epoki. Lokacje, po których się przemieszczamy, słusznie są nazywane przez graczy korytarzami w bunkrze. Są puste, wykonane niedbale, oprócz wazonów czy jakiś tam filarów nie znajdziemy tam nic co mogłoby przykuć uwagę. Niekiedy mówi się też, że za czasów PSX’a lokacje były bardziej bogate. Modele postaci może nie straszą jak strachy na wróble, ale zdecydowanie twórcy mogli się bardziej postarać. Jak nie lokacje, to chociaż modele i vice versa.

Mechanika gry, która wykorzystuje technologię ruchową kontrolerów konsoli to sprytny plan zamaskowania niedociągnięć w samej rozgrywce. Pomijając fakt, że kontrolery same w sobie posiadają małe opóźnienie względem ruchu, tak w samej grze mamy całkowitą losowość! Czy machamy w prawo czy w lewo nie ma to najmniejszego znaczenia. Gdyby nie druga część kontrolera nazywanego popularnie „gruchą” myślę, że nie można by się nawet poruszać. Pomysł był całkiem trafiony, mamy wiilota i machamy nim jak wielkim mieczem, no ale teoria różni się od praktyki.

Tylko dla prawdziwych śmiałków.

Cóż czy można zatem polecić Soul Calubur Legends? Zdecydowanie nie! Wyjątek to gracze, którzy śledzą linię fabularną (w bijatykach… fabuła…. śmiech) wszystkich odsłon i chcą mieć wszystko poukładane od A do Z. W innym przypadku szkoda waszego czasu pieniędzy, bo zaznaczmy, że z rynku wtórnego gra potrafi kosztować niemałe pieniądze. Lepiej przeznaczyć to na coś innego, godnego uwagi.

PS pomijam tabelkę +/- bo plusów nie znalazłem w tej grze żadnych 🙂

GALERIA

Możliwość komentowania została wyłączona.